W imię Prawdy! C. D. 190

13 lutego 2024 roku ciąg dalszy

W tym dniu przeczytałem ważne dla mnie treści z książki pt. ,,Pajda chleba” autorstwa ks. Adama Ziemby:

,,Czerwone winkle więźniarek mówiły nam, że to ,,polityczne”. Wiele z nich miało żółto-czerwone gwiazdy dawidowe – to Żydówki.
Każdy z nas miał dość życia w kacecie i zdawał sobie z tego sprawę, jak wielką katuszą musiało być dla nich przebywanie w obozie. Nie kleiła się rozmowa, bo niejeden z nas miał siostrę, żonę, czy matkę w kraju, a wyobraźnia pokazywała je w takiej sytuacji, jaką widzieliśmy przed chwilą. Drżał każdy na myśl, że to się stać może.

Do czego dochodzi naród ogarnięty psychozą wielkości i panowania nad innymi! Odważa się na największe zbrodnie przeciw ludzkości, przekreśla wszystkie prawa Boskie i ludzkie i przez gwałty na słabszym od siebie przeciwniku głosi ideologię ,,narodowego socjalizmu” i wyższości rasy niemieckiej nad innymi narodami. Rozpętał straszną, bezlitosną, totalną wojnę. Wprzęgnął w jej rydwan wszystkie możliwe siły, wyzwolił najgorsze instynkty w człowieku, zamienił go w krwawe bydlę, wyszkolił specjalne ekipy ludzi-potworów wyzutych z wszelkich hamulców etycznych, w celu pognębienia bez reszty narodów, które nie chciały dobrowolnie pozwolić, by im nałożono jarzmo ciężkiej niewoli.

Obóz koncentracyjny był tego klasycznym przykładem. Tu właśnie popisywały się owe ekipy esmańskie i przygotowywały do objęcia wybitnych stanowisk w Trzeciej Rzeszy. Zależnie od tego, jak wypadł dla nich egzamin w obozie, jakim mógł się esman popisać okrucieństwem, jaką mógł przedstawić liczbę ,,wykończonych” osób – takie otrzymywał później wynagrodzenie.

Często zachodził do naszej pracowni jeden z postów, który miał słabość do królików. Raz z zimną krwią opowiadał nam, że wyjeżdża na trzydniowy urlop, bo zastrzelił więźnia.
– A ile razy był pan już na takim urlopie?
Uśmiechnął się, zapalił papierosa i z pewną dumą powiedział:
– Jadę dwunasty raz… Gdy wrócę, dostanę awans…
Gładził naszego królika, z czułością całując jego puszystą wełnę.

Co działo się w naszych sercach?
Jakie myśli tłoczyły się w mózgu?
Ta sama dłoń, która z miną krwią zwalnia spust karabinu, by zabić człowieka, gładziła delikatnie białego niewinnego królika. Czy to był człowiek? Chyba tylko z wyglądu. Za każdego zabitego więźnia otrzymywał nagrodę – trzydniowy urlop. To był przedstawiciel narodu ,,panów”.

Cisza panowała w naszej izdebce. Nawet bezbronne kobiety to też wrogowie ,,Wielkich Niemiec”!
Co będzie dalej?
Budowano olbrzymie krematoria i komory gazowe w Brzezince… Nikt z nas z obozu nie wyjdzie. Wyczerpie się nasz zapas sił, będziemy niedługo zużytą szmatą, wyrzucą nas na śmietnik, popioły naszych ciał rozrzucą po oświęcimskich polach i tak ślad po nas zaginie.
Cisza panowała w naszej izdebce.
Pochylone głowy i głębokie westchnienia wskazywały, jak bardzo przejął nas los nieszczęśliwych kobiet, jak ciężkie musiały być nasze myśli.
-Achtung!
Wszedł komandofuhrer.
-Weiter machen! Który z was jest pflegerem? Zabrać skrzynkę z opatrunkami. Za mną.
– Mam wziąć płaszcz?
– Tak

Mogła być trzecia godzina po południu. Mróz przybierał na sile, śnieg skrzypał pod nogami. Leżały pod śniegiem nieobrobione pola, smutnie sterczały puste budynki, domy, stodoły i szopy. Gdzieś dalego przejeżdżał pociąg. Ostro dudniły koła po szynach, a przeciągły gwizd lokomotywy długo błąkał się po pustych polach. Zajadle kłóciły się wrony, wiodły spory między sobą, wygodnie sadowiąc się na nocleg. Szliśmy drogą przez pustą wysiedloną wieś. Wyważone drzwi i okna sadyb ludzkich, powalone przydrożne krzyże budziły smutne refleksje… Tak, przeszła tędy wszechwładna ręka barbarzyńcy.

Nie myślałem zupełnie, dokąd mnie komandofuhrer prowadzi. Ktoś widać wzbudził w nim współczucie i każe mi go opatrzyć, może zatamować jakiś silny upływ krwi.
W bocznej uliczce wyludnionej wioski więźniarki rozbierały czyjąś dostatnią dawniej zagrodę. Nieskładnie szła im robota. Słabe ich dłonie nie mogły w żaden sposób uporać się z wielkimi belkami wiązań dachowych. Spadały na ziemię z jękiem, podrywane kopniakami kapów w spódnicach. Poranione, czyściły cegły i układały je w przepisowe stosy. Pod jednym z takich stosów leżało może siedemnastoletnie może dziewczę. Kałuża krwi jaskrawo odbijała się od śniegu. Spadła z najwyższego zrębu dachu na ziemię, a uderzenie przy upadku musiało być silne, bo jeszcze nie odzyskała przytomności. Głęboko rozbita głowa mocno krwawiła.

Rozglądałem się bezradnie, gdzieby można było umieścić zranioną. Esman kazał towarzyszkom przenieść ją pod pobliską szopę. Na kawałku deski kładłem skrzynkę z opatrunkami., kiedy straszny krzyk kobiecy przeraźliwie rozdarł powietrze. Przygnieciona ciężką belką, leżała starsza już niewiasta, kopana i bita przez kapo. Wydarła się jakoś spod belki, uklękła przed esmanem i ze złożonymi jak do modlitwy rękami, z twarzą we krwi, prosiła, aby ją zastrzelił. Brutalnie kopnął ją w piersi.
– Ty su…! Niewarta jesteś kuli!
Ciężkie musiało być kopnięcie, skoro wywróciła się na wznak i leżała jak martwa.
– Ja ci pomogę! – mówił esman z brutalnym śmiechem.
Podniósł leżącą na ziemi łopatę, położył styl na …… i stanął nogami na obu końcach…
…………..
…………..
(…) zasnuły się mgłą załzawione oczy…
Błogosławiona śmierć nadeszła…
– Której jeszcze pomóc? Chodźcie tu, polskie su…! – Stał dumny, rozkraczony – pan świata, zwycięzca bezbronnych więźniarek”.

W imię Prawdy! C. D. 187

12 lutego 2024 ciąg dalszy

W tym dniu przeczytałem ważne dla mnie treści z książki pt. ,,Pajda chleba” autorstwa ks. Adama Ziemby:

„…Nie pójdę tam jutro do roboty, nie pójdę. Przecieram gorączkowo oczy… nie, idę pod rękę z pisarzem blokowym, który prowadzi mnie do swego pokoju.
Kubek gorącej kawy stawia mnie trochę na nogi.
– Wiesz, ja byłem kiedyś w Sodalicji przed wojną, w gimnazjum. To twoje Ave Maria mnie wzięło… Nie mogłem usiedzieć w pokoju. Patrz, jaki człowiek ślamazarny, byle głupstwo go bierze.
Chciał ukryć swoje z gruntu dobre serce, jak niejednokrotnie później mogłem się przekonać, pod maską rubaszności obozowej.

– Za co siedzisz?
– Organizacja.
– A toś wpadł! Anie nie martw się, nie zginiesz. Jakoś to się zrobi. Cholera, jakie człowiek ma miękkie serce.
– Te, Hans! – zawołał po niemiecku – leć po pflegera, niech przyjdzie ze skrzynką, powiedz, że ja proszę.
– Zeżarłby co?
– Nie, dziękują.
– Toś frajer. Czemu nie siedzisz porządnie na krześle?
– Nie mogę.
– Pokaż! A któż ci tak tyłek okrasił?
– To z więzienia jeszcze.
– E, widzę, że cię grzecznie uraczyli te sk… Nie martw się, d… nie szklanka, nie łatwo ją rozbić.
– Te, Alojz! Masz jeszcze to wino? Gościa mam.

Z drugiego pokoju wszedł blokowy. Porwałem się z miejsca. Wczoraj dostałem od niego gumą przez głowę. Podał mi rękę.
– Siadaj.
– To ten tak fajno śpiewał – słyszałeś?
– Ale to się ledwo trzyma na nogach?
– Żwirownia. Robi ze sztrafką razem.
– Aha!
– Napij się.
Szklanka z winem dzwoniła mi o zęby, nie mogłem jej utrzymać w ręce.

Zaczęły się dziać koło mnie rzeczy niecodziennie.
– Zawołać Franca! – rozkazał blokowy.
Kiedy pfleger z Krankenbau opatrywał moje liczne rany, kiedy dostałem czystą bieliznę, wszedł mój sztubowy.
– Franc! On będzie spał na stole, rozumiesz!
Ale ja nic nie rozumiałem, co się wokół mnie działo.

Pogasły w obozie światła, a my przy zasłoniętych kocami oknach, przy szklance wina opowiadaliśmy okropności przeżytych tortur na poszczególnych Gestapo: Mysłowice, Sosnowiec, Kraków.
– Zaśpiewaj no jeszcze raz to Ave Maria… cholera, ładnie śpiewasz, i to jakoś tak inaczej…
– Ee, zdaje się wam, dawnoście tego nie słyszeli, to wszystko.
– Nie bujaj! Poznać zaraz, żeś ksiądz, i to morowy.
Nie chciałem oponować, ale pomyślałem: Dwa tygodnie tu jestem na bloku, a nikt z was nie poznał…
Dzisiaj rozumiem, dzisiaj Cię chwalę, Matko Najświętsza. To Twoja była w tym ręka. Twoja opieka i dziś rozumiem, że Twemu wstawiennictwu zawdzięczam, że żyję.
Ave Maria sprawiło, że przeszedłem przez Oświęcim, że żyję i Ciebie, Maryjo, przez resztę mego życia chwalić będę”.

W imię Prawdy! C. D. 186

12 lutego 2024 ciąg dalszy

W tym dniu przeczytałem ważne dla mnie treści z książki pt. ,,Pajda chleba” autorstwa ks. Adama Ziemby:

,,Leżymy na podłodze, na garstce słomy szumnie zwanej siennikiem.
Jeszcze jest światło na izbie.
Koców dotychczas nie rozdano. Nie wiem, jak ułożyć swoje kości, bo leżymy wszyscy na prawym boku i tak ma być do północy, a potem obrócimy się na lewy bok; leżymy jeden obok drugiego, układani siłą. Kto wstanie za potrzebą w nocy, gdy wróci, nie znajdzie już swojego miejsca i resztę nocy będzie musiał spędzić wśród chorych na biegunkę, pod drzwiami, na gołej, kałem ludzkim zalanej podłodze. Leżymy przy na oścież otwartych noc całą oknach i drzwiach, a wieczory listopadowe nie były wcale łagodne, bo zimny i mroźny wiatr beskidzki dmuchał rzetelnie i przynosił z sobą zawsze kilka stopni mrozu. Leżymy tylko w bieliźnie mocno podartej, wszy dokuczają nam nieznośnie; włażą do ropiejących ran, które swędzą i pieką, gospodarzą w najdelikatniejszych miejscach naszych ciał.

Czternasty dzień pracy w żwirowni wyczerpał mnie doszczętnie, tak że było mi wszystko jedno, co dalej ze mną będzie. Czekałem na śmierć jak na wyzwolenie.
Czułem nadchodzące ostatnie dni mego życia.
Jutro już nie wytrzymam tempa pracy i drąg kapo zakończy tę nędzną wegetację obozową. Nie miałem siły walczyć o życie, stawałem się powoli ,,muzułmaninem”. Każdy oświęcimiak wie, co to znaczy. Gorączka paliła mój organizm, nie mogłem już nic jeść i fioletowe koła goniły mi przed oczyma.

Zdawało mi się, że ktoś mnie woła po imieniu, to znowu nieboszczka moja matusia uśmiechnęła się do mnie, ciemniały niespodziewanie światła na izbie i zimno wstrząsnęło całym mym ciałem. A na korytarzu harmonia i skrzypki wygrywały skoczne krakowiaki i mazurki. Dźwięki polskich melodii to biły przeraźliwie w uszy, to dochodziły tylko jako odległe echo do mojej świadomości.

Z rozbitej w czasie dzisiejszej pracy głowy ciekła bez przerwy krew.
Zimny prąd powietrza przywrócił mi pełną świadomość. Ciężki był dzisiaj dzień. Nie byłem w dobrej fizycznie formie i dostałem kilkanaście uderzeń to od kapo, to od vorarbeiterów. Połamali dziś parę kijów na mnie, ale kopnięcie w podbrzusze i uderzenie kolbą karabinu w nerki bolały mnie najwięcej.

Byłem pewny, że jutra nie przetrwam. Żal ścisnął mnie za gardło. Tak marnie skończyć, tak odejść z tego świata…
Do innego komando nie mam prawa się dostać – za wysoki mam numer, za krótko jestem w obozie. Wszystkie serdeczne protekcje i starania kolegów ustawicznie rozbijały się o jedno i to samo: za wysoki numer – ,,milioner” – nic się nie da zrobić.

Nie miałem już siły walczyć o życie. Więzienie wyczerpało mój organizm, a ciężkie przesłuchania na Pomorskiej w Krakowie, próby wymuszania ze mnie zeznań przy pomocy wyrafinowanych i znanych metod doprowadziły mnie do ruiny fizycznej. Dzięki Bogu, tylko fizycznej. Tak, Gestapo nic się ode mnie nie dowiedziało!

Rzewna melodia pieśni ,,Góralu, czy ci nie żal” dobijała mnie psychicznie.
,,Czy ci nie żal odchodzić ze stron ojczystych…
Wróć się do hal…
Góralu, wróć się do hal” – łkały już same skrzypki.
O tak, wrócić! Wrócić do kochanych gór…
Czy wrócę?
Bóg tylko raczy wiedzieć.
Łzy same lecą z oczu…
Żal umierać, a jednak – trzeba.
,,A w chatach zostali ojcowie” – przypomina harmonia.
,,Góralu, czy ci nie żal…”
Rwało się coś we mnie.
Bunt, straszny bunt!
Nie! Nie! Nie!
Po trzykroć, nie!
Ja nie chcę umierać!!
Ja chcę żyć! Żyć! Żyć!

Jak wstałem z podłogi i znalazłem się na korytarzu – po dzień dzisiejszy nie wiem. Znalazłem się na korytarzu przy muzyce, oparty o tragi do noszenia chleba, boso, w podartej bieliźnie, z wypiekami na twarzy…
– Kolego! Czy można zaśpiewać z wami?
– Pewno.
– Chciałbym Schuberta Ave Maria…
– Dobrze… tego tu jeszcze nie było.
Skąd wziąłem siły?
,,Ave Maria, dziś w doli złej
Do Ciebie płyną prośby moje…”
Zadrżał mi głos, nierówno płynął, ale musiało coś być w tej ostatniej modlitwie-pieśni, bo cisza zaległa na wszystkich izbach i słyszałem wyraźnie swój świszczący oddech, krótki, przerywany.

Tak, to nie pieśń była, to gorąca, żebracza modlitwa…
,,Wysłuchać me wołania chciej”…
Czepiałem się kurczowo tej myśli. Tak, jeśli Ty, Pani, będziesz chciała… wysłuchać mych próśb –
,,Ukoić serca niepokoje…”
Daj, Pani!!
Udziel Swej łaski, bym nie buntował się przeciwko wyrokom Boskim!
Ty możesz!
Ty potrafisz!
,,Pod krzyżem bolejąca stałaś,
Do Boga wznosząc modłów głos…”
Patrz, Pani! Na krzyże moje patrz!
Patrz na cierpienia moje!
Nie zaparłem się Syna Twego!
Nie zaparłem się Ojczyzny mojej!
Na boleści Twoje, na modlitwy moje patrz, Pani!
Bądź pozdrowiona – ,,Ave Maria”!

Ledwo dosłyszalny biegł ostatni akord skrzypiec i zamierał mój ostatni modlitewny szept…
Długi, biały blokowy korytarz wydłużał się w moich oczach w nieskończoność, to znowu schodziły się jego ściany i ugniatały nieznośnie me ciało – dusiły…
– Coś ty za jeden? – Wziął mnie pod rękę i prowadził długim prostym korytarzem.
– Ktoś ty jest? – pytał mnie pisarz blokowy.
Czy aby powiedzieć? – przeleciało mi przez myśl. – A jeśli mnie zdradzi i jutro mnie zabiją? – Głos wewnętrzny kazał mi powiedzieć prawdę.
– Ja? Ksiądz z Krakowa.
– Gdzie pracujesz?
– W żwirowni.
– Jutro tam nie pójdziesz do roboty. Tyś chory?
– Nie! Tylko słaby! – bałem się przyznać…”

W imię Prawdy! C. D. 185

12 lutego 2024 roku

W tym dniu ważne były dla mnie poniższe treści z Liturgii słowa:

,,Jakub, sługa Boga i Pana Jezusa Chrystusa, śle pozdrowienie dwunastu pokoleniom w diasporze.
Za pełną radość poczytujcie sobie, bracia moi, ilekroć spadają na was różne doświadczenia. Wiedzcie, że to, co wystawia waszą wiarę na próbę, rodzi wytrwałość. Wytrwałość zaś winna być dziełem doskonałym, abyście byli doskonali i bez zarzutu, w niczym nie wykazując braków.
Jeśli zaś komuś z was brakuje mądrości, niech prosi o nią Boga, który daje wszystkim chętnie i nie wymawiając, a na pewno ją otrzyma. Niech zaś prosi z wiarą, a nie wątpi o niczym. Kto bowiem żywi wątpliwości, podobny jest do fali morskiej wzbudzonej wiatrem i miotanej to tu, to tam. Człowiek ten niech nie myśli, że otrzyma cokolwiek od Pana, bo jest mężem chwiejnym, niestałym we wszystkich swych drogach.
Niech się zaś ubogi brat chlubi z wyniesienia swego, bogaty natomiast ze swego poniżenia, bo przeminie niby kwiat polny. Wzeszło bowiem palące słońce i wysuszyło łąkę, a kwiat jej opadł i zniknął piękny jej wygląd. Tak też bogaty przeminie w swoich poczynaniach”. Jk 1, 1-11

,,Błądziłem, zanim przyszło utrapienie,
teraz jednak strzegę Twego słowa.
Dobry jesteś i dobrze czynisz,
naucz mnie ustaw swoich.
Dobrze to dla mnie, że mnie poniżyłeś,
bym się nauczył Twoich ustaw.
Prawo ust Twoich jest dla mnie lepsze
niż tysiące sztuk złota i srebra.
Wiem, Panie, że sprawiedliwe są Twoje wyroki,
że dotknąłeś mnie słusznie.
Niech Twoja łaska będzie mi pociechą
zgodnie z obietnicą, daną Twemu słudze”. Ps 119

W tym dniu przeczytałem niezwykle ważne dla mnie treści z książki pt. ,,Pajda chleba” autorstwa ks. Adama Ziemby:

,,Boże mój! Kiedy odezwie się gong na południe?
Robota teraz spokojniejsza. Sam sobie ładujesz, sam wieziesz, sam wyładowujesz i układasz. Jakoś trochę raźniej na duszy. I komanda wracają już z pracy, pewno niedaleko południe. To nic, że zgubiłeś chodaki, skarpetki z trudem zdobyte rozleciały się dawno w błocie, ale jeszcze się żyje.
Tak, to niedziela. Teraz pewno bym śpiewał w swoim kościele przed sumą ,,Asperges me, Domine, hysopo et mundabor” – a kościelny zapalałby świeczki.
Rośnie piramida cegieł i cichutkie Zdrowaśki płyną do Pana Zastępów.

Kapowi stoją wysoko na budowie, śmieją się wesoło i pokazują na wyciągnięty sznur taczek.
Ktoś nieostrożnie strącił cegłę z pierwszego piętra wprost na głowę towarzysza. Mózg zmieszany z krwią oblepił czerwone cegły.
Znowu skrzypią taczki, prężą się mięśnie, a korowód pochylonych postaci przesuwa się wolno wzdłuż murów nowej budowli.
A to co?
Zlatują cegły – teraz po dwie – z pierwszego piętra, łamią krzyż więźniowi, inne rozbijają się o taczki, to znów grzęzną w błocie.

Jakiś lęk ogarnia pracującą gromadę… byle szybciej wzdłuż muru, byle prędzej.
Coś niesamowitego dzieje się w kolumnie.
Sami więźniowie, bez specjalnego rozkazu, pracują biegiem.
Tempo zawrotne.
Świszczące oddechy i skrzyp kół mieszają się z jakimś nieludzkim chyba śmiechem.
Ostry zakręt, pusta przestrzeń, nie widzę pleców towarzysza, tylko zimną ścianę muru.
Szybciej! Uciekaj!
Koło spada mi z deski, grzęźnie w błocie. Gwałtowny wyrzut ramion! Taczki znowu na desce! Ruszyły!

Na opuszczoną przed sekundą chyba deskę zleciały dwie maltą zlepione cegły i tylko rozpryskujące się błoto wpadło mi za kołnierz.
– To dla mnie przeznaczone – przebiega szybka myśl. – Trzymaj się jak najdalej muru… – radzi rozsądek. To znowu zdaje mi się, że ktoś mi tak szepcze do ucha: – Trzymaj się daleko od muru! – Zimny pot zalewa mi twarz.
E, to chyba wiatr tak świszcze między stosami cegieł, to znowu sypie niemiłosiernie, to nie ostrymi krupami prosto w twarz. Zziębniętymi rękami – dotychczas piekły mnie z gorąca – składam powoli cegłę po cegle i obserwuję miejsce, gdzie znowu byłem o krok od śmierci.

Czy nigdy ten gong na południe się nie odezwie?
O! Znowu ktoś dostał!
Leży rozciągnięty, nieruchomy, głowa zmiażdżona, a ręce drapią śnieg z błotem. Teraz prostują się palce i – koniec…
Bardzo powoli rozglądam się roztropnie, spokojnie na wszystkie strony, nie ruszam prawie głową, jeszcze wolniej składam moje cegły, to poprawiam stertę.
Boję się!
Boję się raz jeszcze jechać wzdłuż muru… Może zaraz będzie południe…

Znowu ten śmiech! Straszny! Makabryczny! Chyba szatański! Aaaa… teraz rozumiem! Teraz już wiem, skąd czyha na nas śmierć! Rozumiem wszystko.
To kapowie i vorarbeitrzy bawią się w ten poranek niedzielny. Bawią się… bo im się nudzi… Zrzucają maltą zlepione cegły na głowy pracujących więźniów i jeśli który z nich trafi tak celnie, że z rozbitej głowy mózg wytryśnie, to ten śmiech straszny, szaleńczy chyba, jen nagrodą celnego rzutu.

Ostry dźwięk dzwonu obiadowego zakończył tę zabawę, popularnie zwaną Eiermahle (jajecznica) i krwawy poranek niedzielny ,,milionerów” oświęcimskich.

Krótki apel i upragniony obiad, a potem będzie pół dnia wolnego. Pisakiem i śniegiem myję pokrwawione ręce i obłoconą twarz, trę śniegiem płaszcz. To nic, że przed chwilą byłem tak bliski śmierci, teraz jestem strasznie głodny. Obawa i lęk gdzieś pierzchły, rozpiera mnie pewność siebie, że już dzisiaj nic się nie stanie. Plecy jeszcze bolą, ręce pieką, ale jakoś to będzie.

A jednak trochę jestem wyczerpany nerwowo, bo kiedy spotykam kumpla, nie umiem się skupić i chaotycznie opowiadam mu swoje przeżycia. Władek, stary numer, wysłuchawszy mnie spokojnie, wyjmuje z kieszeni dwa klopsy, daje mi jeden, sam zajada drugi.
– Adam! Mówiłem ci tyle razy, pracuj oczami. A po drugie, po jaką cholerę pchałeś się do roboty? Przecież to niedziela?
– Ale nas wszystkich wypędzili z bloku!
– Ale was nie liczyli?
– No nie…
– To czemuś nie nawiał?
– Nie wiedziałem gdzie.
– Frajer! A do kartoflarni?
– Do Tadka?
– No pewnie – za nóż i obierać.
– Tak, ale nie chce go narażać.
– Może masz i rację, ja sam też rzadko się z nim widuję z tego samego powodu. Klopsik smakował?
– Władziu, ale to chyba dwie marki?
– Widziałeś go, milioner! Dostałem od kantyniarza na lewo. Nikt tego świństwa nie chce kupować. Przyjdź wieczór, będą wiadomości radiowe.
– Cześć!

To była ostatnia niedziela października – Chrystusa Króla. A już na święta Bożego Narodzenia kapowie, co wymyślili makabryczną zabawę Eiermahle, zamknięci do bunkrów za… pijaństwo, tylko na dwanaście godzin, wypadli z nich po odbyciu kary nieżywi. Spirytus, którym się opili, był metylowy.

Młyny Boże mielą powoli, ale miałko”.