W imię Prawdy! C. D. 185

12 lutego 2024 roku

W tym dniu ważne były dla mnie poniższe treści z Liturgii słowa:

,,Jakub, sługa Boga i Pana Jezusa Chrystusa, śle pozdrowienie dwunastu pokoleniom w diasporze.
Za pełną radość poczytujcie sobie, bracia moi, ilekroć spadają na was różne doświadczenia. Wiedzcie, że to, co wystawia waszą wiarę na próbę, rodzi wytrwałość. Wytrwałość zaś winna być dziełem doskonałym, abyście byli doskonali i bez zarzutu, w niczym nie wykazując braków.
Jeśli zaś komuś z was brakuje mądrości, niech prosi o nią Boga, który daje wszystkim chętnie i nie wymawiając, a na pewno ją otrzyma. Niech zaś prosi z wiarą, a nie wątpi o niczym. Kto bowiem żywi wątpliwości, podobny jest do fali morskiej wzbudzonej wiatrem i miotanej to tu, to tam. Człowiek ten niech nie myśli, że otrzyma cokolwiek od Pana, bo jest mężem chwiejnym, niestałym we wszystkich swych drogach.
Niech się zaś ubogi brat chlubi z wyniesienia swego, bogaty natomiast ze swego poniżenia, bo przeminie niby kwiat polny. Wzeszło bowiem palące słońce i wysuszyło łąkę, a kwiat jej opadł i zniknął piękny jej wygląd. Tak też bogaty przeminie w swoich poczynaniach”. Jk 1, 1-11

,,Błądziłem, zanim przyszło utrapienie,
teraz jednak strzegę Twego słowa.
Dobry jesteś i dobrze czynisz,
naucz mnie ustaw swoich.
Dobrze to dla mnie, że mnie poniżyłeś,
bym się nauczył Twoich ustaw.
Prawo ust Twoich jest dla mnie lepsze
niż tysiące sztuk złota i srebra.
Wiem, Panie, że sprawiedliwe są Twoje wyroki,
że dotknąłeś mnie słusznie.
Niech Twoja łaska będzie mi pociechą
zgodnie z obietnicą, daną Twemu słudze”. Ps 119

W tym dniu przeczytałem niezwykle ważne dla mnie treści z książki pt. ,,Pajda chleba” autorstwa ks. Adama Ziemby:

,,Boże mój! Kiedy odezwie się gong na południe?
Robota teraz spokojniejsza. Sam sobie ładujesz, sam wieziesz, sam wyładowujesz i układasz. Jakoś trochę raźniej na duszy. I komanda wracają już z pracy, pewno niedaleko południe. To nic, że zgubiłeś chodaki, skarpetki z trudem zdobyte rozleciały się dawno w błocie, ale jeszcze się żyje.
Tak, to niedziela. Teraz pewno bym śpiewał w swoim kościele przed sumą ,,Asperges me, Domine, hysopo et mundabor” – a kościelny zapalałby świeczki.
Rośnie piramida cegieł i cichutkie Zdrowaśki płyną do Pana Zastępów.

Kapowi stoją wysoko na budowie, śmieją się wesoło i pokazują na wyciągnięty sznur taczek.
Ktoś nieostrożnie strącił cegłę z pierwszego piętra wprost na głowę towarzysza. Mózg zmieszany z krwią oblepił czerwone cegły.
Znowu skrzypią taczki, prężą się mięśnie, a korowód pochylonych postaci przesuwa się wolno wzdłuż murów nowej budowli.
A to co?
Zlatują cegły – teraz po dwie – z pierwszego piętra, łamią krzyż więźniowi, inne rozbijają się o taczki, to znów grzęzną w błocie.

Jakiś lęk ogarnia pracującą gromadę… byle szybciej wzdłuż muru, byle prędzej.
Coś niesamowitego dzieje się w kolumnie.
Sami więźniowie, bez specjalnego rozkazu, pracują biegiem.
Tempo zawrotne.
Świszczące oddechy i skrzyp kół mieszają się z jakimś nieludzkim chyba śmiechem.
Ostry zakręt, pusta przestrzeń, nie widzę pleców towarzysza, tylko zimną ścianę muru.
Szybciej! Uciekaj!
Koło spada mi z deski, grzęźnie w błocie. Gwałtowny wyrzut ramion! Taczki znowu na desce! Ruszyły!

Na opuszczoną przed sekundą chyba deskę zleciały dwie maltą zlepione cegły i tylko rozpryskujące się błoto wpadło mi za kołnierz.
– To dla mnie przeznaczone – przebiega szybka myśl. – Trzymaj się jak najdalej muru… – radzi rozsądek. To znowu zdaje mi się, że ktoś mi tak szepcze do ucha: – Trzymaj się daleko od muru! – Zimny pot zalewa mi twarz.
E, to chyba wiatr tak świszcze między stosami cegieł, to znowu sypie niemiłosiernie, to nie ostrymi krupami prosto w twarz. Zziębniętymi rękami – dotychczas piekły mnie z gorąca – składam powoli cegłę po cegle i obserwuję miejsce, gdzie znowu byłem o krok od śmierci.

Czy nigdy ten gong na południe się nie odezwie?
O! Znowu ktoś dostał!
Leży rozciągnięty, nieruchomy, głowa zmiażdżona, a ręce drapią śnieg z błotem. Teraz prostują się palce i – koniec…
Bardzo powoli rozglądam się roztropnie, spokojnie na wszystkie strony, nie ruszam prawie głową, jeszcze wolniej składam moje cegły, to poprawiam stertę.
Boję się!
Boję się raz jeszcze jechać wzdłuż muru… Może zaraz będzie południe…

Znowu ten śmiech! Straszny! Makabryczny! Chyba szatański! Aaaa… teraz rozumiem! Teraz już wiem, skąd czyha na nas śmierć! Rozumiem wszystko.
To kapowie i vorarbeitrzy bawią się w ten poranek niedzielny. Bawią się… bo im się nudzi… Zrzucają maltą zlepione cegły na głowy pracujących więźniów i jeśli który z nich trafi tak celnie, że z rozbitej głowy mózg wytryśnie, to ten śmiech straszny, szaleńczy chyba, jen nagrodą celnego rzutu.

Ostry dźwięk dzwonu obiadowego zakończył tę zabawę, popularnie zwaną Eiermahle (jajecznica) i krwawy poranek niedzielny ,,milionerów” oświęcimskich.

Krótki apel i upragniony obiad, a potem będzie pół dnia wolnego. Pisakiem i śniegiem myję pokrwawione ręce i obłoconą twarz, trę śniegiem płaszcz. To nic, że przed chwilą byłem tak bliski śmierci, teraz jestem strasznie głodny. Obawa i lęk gdzieś pierzchły, rozpiera mnie pewność siebie, że już dzisiaj nic się nie stanie. Plecy jeszcze bolą, ręce pieką, ale jakoś to będzie.

A jednak trochę jestem wyczerpany nerwowo, bo kiedy spotykam kumpla, nie umiem się skupić i chaotycznie opowiadam mu swoje przeżycia. Władek, stary numer, wysłuchawszy mnie spokojnie, wyjmuje z kieszeni dwa klopsy, daje mi jeden, sam zajada drugi.
– Adam! Mówiłem ci tyle razy, pracuj oczami. A po drugie, po jaką cholerę pchałeś się do roboty? Przecież to niedziela?
– Ale nas wszystkich wypędzili z bloku!
– Ale was nie liczyli?
– No nie…
– To czemuś nie nawiał?
– Nie wiedziałem gdzie.
– Frajer! A do kartoflarni?
– Do Tadka?
– No pewnie – za nóż i obierać.
– Tak, ale nie chce go narażać.
– Może masz i rację, ja sam też rzadko się z nim widuję z tego samego powodu. Klopsik smakował?
– Władziu, ale to chyba dwie marki?
– Widziałeś go, milioner! Dostałem od kantyniarza na lewo. Nikt tego świństwa nie chce kupować. Przyjdź wieczór, będą wiadomości radiowe.
– Cześć!

To była ostatnia niedziela października – Chrystusa Króla. A już na święta Bożego Narodzenia kapowie, co wymyślili makabryczną zabawę Eiermahle, zamknięci do bunkrów za… pijaństwo, tylko na dwanaście godzin, wypadli z nich po odbyciu kary nieżywi. Spirytus, którym się opili, był metylowy.

Młyny Boże mielą powoli, ale miałko”.

Dodaj komentarz