W tym dniu przeczytałem ważne dla mnie treści z książki pt. ,,Pajda chleba” autorstwa ks. Adama Ziemby:
,,Leżymy na podłodze, na garstce słomy szumnie zwanej siennikiem.
Jeszcze jest światło na izbie.
Koców dotychczas nie rozdano. Nie wiem, jak ułożyć swoje kości, bo leżymy wszyscy na prawym boku i tak ma być do północy, a potem obrócimy się na lewy bok; leżymy jeden obok drugiego, układani siłą. Kto wstanie za potrzebą w nocy, gdy wróci, nie znajdzie już swojego miejsca i resztę nocy będzie musiał spędzić wśród chorych na biegunkę, pod drzwiami, na gołej, kałem ludzkim zalanej podłodze. Leżymy przy na oścież otwartych noc całą oknach i drzwiach, a wieczory listopadowe nie były wcale łagodne, bo zimny i mroźny wiatr beskidzki dmuchał rzetelnie i przynosił z sobą zawsze kilka stopni mrozu. Leżymy tylko w bieliźnie mocno podartej, wszy dokuczają nam nieznośnie; włażą do ropiejących ran, które swędzą i pieką, gospodarzą w najdelikatniejszych miejscach naszych ciał.
Czternasty dzień pracy w żwirowni wyczerpał mnie doszczętnie, tak że było mi wszystko jedno, co dalej ze mną będzie. Czekałem na śmierć jak na wyzwolenie.
Czułem nadchodzące ostatnie dni mego życia.
Jutro już nie wytrzymam tempa pracy i drąg kapo zakończy tę nędzną wegetację obozową. Nie miałem siły walczyć o życie, stawałem się powoli ,,muzułmaninem”. Każdy oświęcimiak wie, co to znaczy. Gorączka paliła mój organizm, nie mogłem już nic jeść i fioletowe koła goniły mi przed oczyma.
Zdawało mi się, że ktoś mnie woła po imieniu, to znowu nieboszczka moja matusia uśmiechnęła się do mnie, ciemniały niespodziewanie światła na izbie i zimno wstrząsnęło całym mym ciałem. A na korytarzu harmonia i skrzypki wygrywały skoczne krakowiaki i mazurki. Dźwięki polskich melodii to biły przeraźliwie w uszy, to dochodziły tylko jako odległe echo do mojej świadomości.
Z rozbitej w czasie dzisiejszej pracy głowy ciekła bez przerwy krew.
Zimny prąd powietrza przywrócił mi pełną świadomość. Ciężki był dzisiaj dzień. Nie byłem w dobrej fizycznie formie i dostałem kilkanaście uderzeń to od kapo, to od vorarbeiterów. Połamali dziś parę kijów na mnie, ale kopnięcie w podbrzusze i uderzenie kolbą karabinu w nerki bolały mnie najwięcej.
Byłem pewny, że jutra nie przetrwam. Żal ścisnął mnie za gardło. Tak marnie skończyć, tak odejść z tego świata…
Do innego komando nie mam prawa się dostać – za wysoki mam numer, za krótko jestem w obozie. Wszystkie serdeczne protekcje i starania kolegów ustawicznie rozbijały się o jedno i to samo: za wysoki numer – ,,milioner” – nic się nie da zrobić.
Nie miałem już siły walczyć o życie. Więzienie wyczerpało mój organizm, a ciężkie przesłuchania na Pomorskiej w Krakowie, próby wymuszania ze mnie zeznań przy pomocy wyrafinowanych i znanych metod doprowadziły mnie do ruiny fizycznej. Dzięki Bogu, tylko fizycznej. Tak, Gestapo nic się ode mnie nie dowiedziało!
Rzewna melodia pieśni ,,Góralu, czy ci nie żal” dobijała mnie psychicznie.
,,Czy ci nie żal odchodzić ze stron ojczystych…
Wróć się do hal…
Góralu, wróć się do hal” – łkały już same skrzypki.
O tak, wrócić! Wrócić do kochanych gór…
Czy wrócę?
Bóg tylko raczy wiedzieć.
Łzy same lecą z oczu…
Żal umierać, a jednak – trzeba.
,,A w chatach zostali ojcowie” – przypomina harmonia.
,,Góralu, czy ci nie żal…”
Rwało się coś we mnie.
Bunt, straszny bunt!
Nie! Nie! Nie!
Po trzykroć, nie!
Ja nie chcę umierać!!
Ja chcę żyć! Żyć! Żyć!
Jak wstałem z podłogi i znalazłem się na korytarzu – po dzień dzisiejszy nie wiem. Znalazłem się na korytarzu przy muzyce, oparty o tragi do noszenia chleba, boso, w podartej bieliźnie, z wypiekami na twarzy…
– Kolego! Czy można zaśpiewać z wami?
– Pewno.
– Chciałbym Schuberta Ave Maria…
– Dobrze… tego tu jeszcze nie było.
Skąd wziąłem siły?
,,Ave Maria, dziś w doli złej
Do Ciebie płyną prośby moje…”
Zadrżał mi głos, nierówno płynął, ale musiało coś być w tej ostatniej modlitwie-pieśni, bo cisza zaległa na wszystkich izbach i słyszałem wyraźnie swój świszczący oddech, krótki, przerywany.
Tak, to nie pieśń była, to gorąca, żebracza modlitwa…
,,Wysłuchać me wołania chciej”…
Czepiałem się kurczowo tej myśli. Tak, jeśli Ty, Pani, będziesz chciała… wysłuchać mych próśb –
,,Ukoić serca niepokoje…”
Daj, Pani!!
Udziel Swej łaski, bym nie buntował się przeciwko wyrokom Boskim!
Ty możesz!
Ty potrafisz!
,,Pod krzyżem bolejąca stałaś,
Do Boga wznosząc modłów głos…”
Patrz, Pani! Na krzyże moje patrz!
Patrz na cierpienia moje!
Nie zaparłem się Syna Twego!
Nie zaparłem się Ojczyzny mojej!
Na boleści Twoje, na modlitwy moje patrz, Pani!
Bądź pozdrowiona – ,,Ave Maria”!
Ledwo dosłyszalny biegł ostatni akord skrzypiec i zamierał mój ostatni modlitewny szept…
Długi, biały blokowy korytarz wydłużał się w moich oczach w nieskończoność, to znowu schodziły się jego ściany i ugniatały nieznośnie me ciało – dusiły…
– Coś ty za jeden? – Wziął mnie pod rękę i prowadził długim prostym korytarzem.
– Ktoś ty jest? – pytał mnie pisarz blokowy.
Czy aby powiedzieć? – przeleciało mi przez myśl. – A jeśli mnie zdradzi i jutro mnie zabiją? – Głos wewnętrzny kazał mi powiedzieć prawdę.
– Ja? Ksiądz z Krakowa.
– Gdzie pracujesz?
– W żwirowni.
– Jutro tam nie pójdziesz do roboty. Tyś chory?
– Nie! Tylko słaby! – bałem się przyznać…”