W imię Prawdy! C. D. 187

12 lutego 2024 ciąg dalszy

W tym dniu przeczytałem ważne dla mnie treści z książki pt. ,,Pajda chleba” autorstwa ks. Adama Ziemby:

„…Nie pójdę tam jutro do roboty, nie pójdę. Przecieram gorączkowo oczy… nie, idę pod rękę z pisarzem blokowym, który prowadzi mnie do swego pokoju.
Kubek gorącej kawy stawia mnie trochę na nogi.
– Wiesz, ja byłem kiedyś w Sodalicji przed wojną, w gimnazjum. To twoje Ave Maria mnie wzięło… Nie mogłem usiedzieć w pokoju. Patrz, jaki człowiek ślamazarny, byle głupstwo go bierze.
Chciał ukryć swoje z gruntu dobre serce, jak niejednokrotnie później mogłem się przekonać, pod maską rubaszności obozowej.

– Za co siedzisz?
– Organizacja.
– A toś wpadł! Anie nie martw się, nie zginiesz. Jakoś to się zrobi. Cholera, jakie człowiek ma miękkie serce.
– Te, Hans! – zawołał po niemiecku – leć po pflegera, niech przyjdzie ze skrzynką, powiedz, że ja proszę.
– Zeżarłby co?
– Nie, dziękują.
– Toś frajer. Czemu nie siedzisz porządnie na krześle?
– Nie mogę.
– Pokaż! A któż ci tak tyłek okrasił?
– To z więzienia jeszcze.
– E, widzę, że cię grzecznie uraczyli te sk… Nie martw się, d… nie szklanka, nie łatwo ją rozbić.
– Te, Alojz! Masz jeszcze to wino? Gościa mam.

Z drugiego pokoju wszedł blokowy. Porwałem się z miejsca. Wczoraj dostałem od niego gumą przez głowę. Podał mi rękę.
– Siadaj.
– To ten tak fajno śpiewał – słyszałeś?
– Ale to się ledwo trzyma na nogach?
– Żwirownia. Robi ze sztrafką razem.
– Aha!
– Napij się.
Szklanka z winem dzwoniła mi o zęby, nie mogłem jej utrzymać w ręce.

Zaczęły się dziać koło mnie rzeczy niecodziennie.
– Zawołać Franca! – rozkazał blokowy.
Kiedy pfleger z Krankenbau opatrywał moje liczne rany, kiedy dostałem czystą bieliznę, wszedł mój sztubowy.
– Franc! On będzie spał na stole, rozumiesz!
Ale ja nic nie rozumiałem, co się wokół mnie działo.

Pogasły w obozie światła, a my przy zasłoniętych kocami oknach, przy szklance wina opowiadaliśmy okropności przeżytych tortur na poszczególnych Gestapo: Mysłowice, Sosnowiec, Kraków.
– Zaśpiewaj no jeszcze raz to Ave Maria… cholera, ładnie śpiewasz, i to jakoś tak inaczej…
– Ee, zdaje się wam, dawnoście tego nie słyszeli, to wszystko.
– Nie bujaj! Poznać zaraz, żeś ksiądz, i to morowy.
Nie chciałem oponować, ale pomyślałem: Dwa tygodnie tu jestem na bloku, a nikt z was nie poznał…
Dzisiaj rozumiem, dzisiaj Cię chwalę, Matko Najświętsza. To Twoja była w tym ręka. Twoja opieka i dziś rozumiem, że Twemu wstawiennictwu zawdzięczam, że żyję.
Ave Maria sprawiło, że przeszedłem przez Oświęcim, że żyję i Ciebie, Maryjo, przez resztę mego życia chwalić będę”.

W imię Prawdy! C. D. 186

12 lutego 2024 ciąg dalszy

W tym dniu przeczytałem ważne dla mnie treści z książki pt. ,,Pajda chleba” autorstwa ks. Adama Ziemby:

,,Leżymy na podłodze, na garstce słomy szumnie zwanej siennikiem.
Jeszcze jest światło na izbie.
Koców dotychczas nie rozdano. Nie wiem, jak ułożyć swoje kości, bo leżymy wszyscy na prawym boku i tak ma być do północy, a potem obrócimy się na lewy bok; leżymy jeden obok drugiego, układani siłą. Kto wstanie za potrzebą w nocy, gdy wróci, nie znajdzie już swojego miejsca i resztę nocy będzie musiał spędzić wśród chorych na biegunkę, pod drzwiami, na gołej, kałem ludzkim zalanej podłodze. Leżymy przy na oścież otwartych noc całą oknach i drzwiach, a wieczory listopadowe nie były wcale łagodne, bo zimny i mroźny wiatr beskidzki dmuchał rzetelnie i przynosił z sobą zawsze kilka stopni mrozu. Leżymy tylko w bieliźnie mocno podartej, wszy dokuczają nam nieznośnie; włażą do ropiejących ran, które swędzą i pieką, gospodarzą w najdelikatniejszych miejscach naszych ciał.

Czternasty dzień pracy w żwirowni wyczerpał mnie doszczętnie, tak że było mi wszystko jedno, co dalej ze mną będzie. Czekałem na śmierć jak na wyzwolenie.
Czułem nadchodzące ostatnie dni mego życia.
Jutro już nie wytrzymam tempa pracy i drąg kapo zakończy tę nędzną wegetację obozową. Nie miałem siły walczyć o życie, stawałem się powoli ,,muzułmaninem”. Każdy oświęcimiak wie, co to znaczy. Gorączka paliła mój organizm, nie mogłem już nic jeść i fioletowe koła goniły mi przed oczyma.

Zdawało mi się, że ktoś mnie woła po imieniu, to znowu nieboszczka moja matusia uśmiechnęła się do mnie, ciemniały niespodziewanie światła na izbie i zimno wstrząsnęło całym mym ciałem. A na korytarzu harmonia i skrzypki wygrywały skoczne krakowiaki i mazurki. Dźwięki polskich melodii to biły przeraźliwie w uszy, to dochodziły tylko jako odległe echo do mojej świadomości.

Z rozbitej w czasie dzisiejszej pracy głowy ciekła bez przerwy krew.
Zimny prąd powietrza przywrócił mi pełną świadomość. Ciężki był dzisiaj dzień. Nie byłem w dobrej fizycznie formie i dostałem kilkanaście uderzeń to od kapo, to od vorarbeiterów. Połamali dziś parę kijów na mnie, ale kopnięcie w podbrzusze i uderzenie kolbą karabinu w nerki bolały mnie najwięcej.

Byłem pewny, że jutra nie przetrwam. Żal ścisnął mnie za gardło. Tak marnie skończyć, tak odejść z tego świata…
Do innego komando nie mam prawa się dostać – za wysoki mam numer, za krótko jestem w obozie. Wszystkie serdeczne protekcje i starania kolegów ustawicznie rozbijały się o jedno i to samo: za wysoki numer – ,,milioner” – nic się nie da zrobić.

Nie miałem już siły walczyć o życie. Więzienie wyczerpało mój organizm, a ciężkie przesłuchania na Pomorskiej w Krakowie, próby wymuszania ze mnie zeznań przy pomocy wyrafinowanych i znanych metod doprowadziły mnie do ruiny fizycznej. Dzięki Bogu, tylko fizycznej. Tak, Gestapo nic się ode mnie nie dowiedziało!

Rzewna melodia pieśni ,,Góralu, czy ci nie żal” dobijała mnie psychicznie.
,,Czy ci nie żal odchodzić ze stron ojczystych…
Wróć się do hal…
Góralu, wróć się do hal” – łkały już same skrzypki.
O tak, wrócić! Wrócić do kochanych gór…
Czy wrócę?
Bóg tylko raczy wiedzieć.
Łzy same lecą z oczu…
Żal umierać, a jednak – trzeba.
,,A w chatach zostali ojcowie” – przypomina harmonia.
,,Góralu, czy ci nie żal…”
Rwało się coś we mnie.
Bunt, straszny bunt!
Nie! Nie! Nie!
Po trzykroć, nie!
Ja nie chcę umierać!!
Ja chcę żyć! Żyć! Żyć!

Jak wstałem z podłogi i znalazłem się na korytarzu – po dzień dzisiejszy nie wiem. Znalazłem się na korytarzu przy muzyce, oparty o tragi do noszenia chleba, boso, w podartej bieliźnie, z wypiekami na twarzy…
– Kolego! Czy można zaśpiewać z wami?
– Pewno.
– Chciałbym Schuberta Ave Maria…
– Dobrze… tego tu jeszcze nie było.
Skąd wziąłem siły?
,,Ave Maria, dziś w doli złej
Do Ciebie płyną prośby moje…”
Zadrżał mi głos, nierówno płynął, ale musiało coś być w tej ostatniej modlitwie-pieśni, bo cisza zaległa na wszystkich izbach i słyszałem wyraźnie swój świszczący oddech, krótki, przerywany.

Tak, to nie pieśń była, to gorąca, żebracza modlitwa…
,,Wysłuchać me wołania chciej”…
Czepiałem się kurczowo tej myśli. Tak, jeśli Ty, Pani, będziesz chciała… wysłuchać mych próśb –
,,Ukoić serca niepokoje…”
Daj, Pani!!
Udziel Swej łaski, bym nie buntował się przeciwko wyrokom Boskim!
Ty możesz!
Ty potrafisz!
,,Pod krzyżem bolejąca stałaś,
Do Boga wznosząc modłów głos…”
Patrz, Pani! Na krzyże moje patrz!
Patrz na cierpienia moje!
Nie zaparłem się Syna Twego!
Nie zaparłem się Ojczyzny mojej!
Na boleści Twoje, na modlitwy moje patrz, Pani!
Bądź pozdrowiona – ,,Ave Maria”!

Ledwo dosłyszalny biegł ostatni akord skrzypiec i zamierał mój ostatni modlitewny szept…
Długi, biały blokowy korytarz wydłużał się w moich oczach w nieskończoność, to znowu schodziły się jego ściany i ugniatały nieznośnie me ciało – dusiły…
– Coś ty za jeden? – Wziął mnie pod rękę i prowadził długim prostym korytarzem.
– Ktoś ty jest? – pytał mnie pisarz blokowy.
Czy aby powiedzieć? – przeleciało mi przez myśl. – A jeśli mnie zdradzi i jutro mnie zabiją? – Głos wewnętrzny kazał mi powiedzieć prawdę.
– Ja? Ksiądz z Krakowa.
– Gdzie pracujesz?
– W żwirowni.
– Jutro tam nie pójdziesz do roboty. Tyś chory?
– Nie! Tylko słaby! – bałem się przyznać…”

W imię Prawdy! C. D. 185

12 lutego 2024 roku

W tym dniu ważne były dla mnie poniższe treści z Liturgii słowa:

,,Jakub, sługa Boga i Pana Jezusa Chrystusa, śle pozdrowienie dwunastu pokoleniom w diasporze.
Za pełną radość poczytujcie sobie, bracia moi, ilekroć spadają na was różne doświadczenia. Wiedzcie, że to, co wystawia waszą wiarę na próbę, rodzi wytrwałość. Wytrwałość zaś winna być dziełem doskonałym, abyście byli doskonali i bez zarzutu, w niczym nie wykazując braków.
Jeśli zaś komuś z was brakuje mądrości, niech prosi o nią Boga, który daje wszystkim chętnie i nie wymawiając, a na pewno ją otrzyma. Niech zaś prosi z wiarą, a nie wątpi o niczym. Kto bowiem żywi wątpliwości, podobny jest do fali morskiej wzbudzonej wiatrem i miotanej to tu, to tam. Człowiek ten niech nie myśli, że otrzyma cokolwiek od Pana, bo jest mężem chwiejnym, niestałym we wszystkich swych drogach.
Niech się zaś ubogi brat chlubi z wyniesienia swego, bogaty natomiast ze swego poniżenia, bo przeminie niby kwiat polny. Wzeszło bowiem palące słońce i wysuszyło łąkę, a kwiat jej opadł i zniknął piękny jej wygląd. Tak też bogaty przeminie w swoich poczynaniach”. Jk 1, 1-11

,,Błądziłem, zanim przyszło utrapienie,
teraz jednak strzegę Twego słowa.
Dobry jesteś i dobrze czynisz,
naucz mnie ustaw swoich.
Dobrze to dla mnie, że mnie poniżyłeś,
bym się nauczył Twoich ustaw.
Prawo ust Twoich jest dla mnie lepsze
niż tysiące sztuk złota i srebra.
Wiem, Panie, że sprawiedliwe są Twoje wyroki,
że dotknąłeś mnie słusznie.
Niech Twoja łaska będzie mi pociechą
zgodnie z obietnicą, daną Twemu słudze”. Ps 119

W tym dniu przeczytałem niezwykle ważne dla mnie treści z książki pt. ,,Pajda chleba” autorstwa ks. Adama Ziemby:

,,Boże mój! Kiedy odezwie się gong na południe?
Robota teraz spokojniejsza. Sam sobie ładujesz, sam wieziesz, sam wyładowujesz i układasz. Jakoś trochę raźniej na duszy. I komanda wracają już z pracy, pewno niedaleko południe. To nic, że zgubiłeś chodaki, skarpetki z trudem zdobyte rozleciały się dawno w błocie, ale jeszcze się żyje.
Tak, to niedziela. Teraz pewno bym śpiewał w swoim kościele przed sumą ,,Asperges me, Domine, hysopo et mundabor” – a kościelny zapalałby świeczki.
Rośnie piramida cegieł i cichutkie Zdrowaśki płyną do Pana Zastępów.

Kapowi stoją wysoko na budowie, śmieją się wesoło i pokazują na wyciągnięty sznur taczek.
Ktoś nieostrożnie strącił cegłę z pierwszego piętra wprost na głowę towarzysza. Mózg zmieszany z krwią oblepił czerwone cegły.
Znowu skrzypią taczki, prężą się mięśnie, a korowód pochylonych postaci przesuwa się wolno wzdłuż murów nowej budowli.
A to co?
Zlatują cegły – teraz po dwie – z pierwszego piętra, łamią krzyż więźniowi, inne rozbijają się o taczki, to znów grzęzną w błocie.

Jakiś lęk ogarnia pracującą gromadę… byle szybciej wzdłuż muru, byle prędzej.
Coś niesamowitego dzieje się w kolumnie.
Sami więźniowie, bez specjalnego rozkazu, pracują biegiem.
Tempo zawrotne.
Świszczące oddechy i skrzyp kół mieszają się z jakimś nieludzkim chyba śmiechem.
Ostry zakręt, pusta przestrzeń, nie widzę pleców towarzysza, tylko zimną ścianę muru.
Szybciej! Uciekaj!
Koło spada mi z deski, grzęźnie w błocie. Gwałtowny wyrzut ramion! Taczki znowu na desce! Ruszyły!

Na opuszczoną przed sekundą chyba deskę zleciały dwie maltą zlepione cegły i tylko rozpryskujące się błoto wpadło mi za kołnierz.
– To dla mnie przeznaczone – przebiega szybka myśl. – Trzymaj się jak najdalej muru… – radzi rozsądek. To znowu zdaje mi się, że ktoś mi tak szepcze do ucha: – Trzymaj się daleko od muru! – Zimny pot zalewa mi twarz.
E, to chyba wiatr tak świszcze między stosami cegieł, to znowu sypie niemiłosiernie, to nie ostrymi krupami prosto w twarz. Zziębniętymi rękami – dotychczas piekły mnie z gorąca – składam powoli cegłę po cegle i obserwuję miejsce, gdzie znowu byłem o krok od śmierci.

Czy nigdy ten gong na południe się nie odezwie?
O! Znowu ktoś dostał!
Leży rozciągnięty, nieruchomy, głowa zmiażdżona, a ręce drapią śnieg z błotem. Teraz prostują się palce i – koniec…
Bardzo powoli rozglądam się roztropnie, spokojnie na wszystkie strony, nie ruszam prawie głową, jeszcze wolniej składam moje cegły, to poprawiam stertę.
Boję się!
Boję się raz jeszcze jechać wzdłuż muru… Może zaraz będzie południe…

Znowu ten śmiech! Straszny! Makabryczny! Chyba szatański! Aaaa… teraz rozumiem! Teraz już wiem, skąd czyha na nas śmierć! Rozumiem wszystko.
To kapowie i vorarbeitrzy bawią się w ten poranek niedzielny. Bawią się… bo im się nudzi… Zrzucają maltą zlepione cegły na głowy pracujących więźniów i jeśli który z nich trafi tak celnie, że z rozbitej głowy mózg wytryśnie, to ten śmiech straszny, szaleńczy chyba, jen nagrodą celnego rzutu.

Ostry dźwięk dzwonu obiadowego zakończył tę zabawę, popularnie zwaną Eiermahle (jajecznica) i krwawy poranek niedzielny ,,milionerów” oświęcimskich.

Krótki apel i upragniony obiad, a potem będzie pół dnia wolnego. Pisakiem i śniegiem myję pokrwawione ręce i obłoconą twarz, trę śniegiem płaszcz. To nic, że przed chwilą byłem tak bliski śmierci, teraz jestem strasznie głodny. Obawa i lęk gdzieś pierzchły, rozpiera mnie pewność siebie, że już dzisiaj nic się nie stanie. Plecy jeszcze bolą, ręce pieką, ale jakoś to będzie.

A jednak trochę jestem wyczerpany nerwowo, bo kiedy spotykam kumpla, nie umiem się skupić i chaotycznie opowiadam mu swoje przeżycia. Władek, stary numer, wysłuchawszy mnie spokojnie, wyjmuje z kieszeni dwa klopsy, daje mi jeden, sam zajada drugi.
– Adam! Mówiłem ci tyle razy, pracuj oczami. A po drugie, po jaką cholerę pchałeś się do roboty? Przecież to niedziela?
– Ale nas wszystkich wypędzili z bloku!
– Ale was nie liczyli?
– No nie…
– To czemuś nie nawiał?
– Nie wiedziałem gdzie.
– Frajer! A do kartoflarni?
– Do Tadka?
– No pewnie – za nóż i obierać.
– Tak, ale nie chce go narażać.
– Może masz i rację, ja sam też rzadko się z nim widuję z tego samego powodu. Klopsik smakował?
– Władziu, ale to chyba dwie marki?
– Widziałeś go, milioner! Dostałem od kantyniarza na lewo. Nikt tego świństwa nie chce kupować. Przyjdź wieczór, będą wiadomości radiowe.
– Cześć!

To była ostatnia niedziela października – Chrystusa Króla. A już na święta Bożego Narodzenia kapowie, co wymyślili makabryczną zabawę Eiermahle, zamknięci do bunkrów za… pijaństwo, tylko na dwanaście godzin, wypadli z nich po odbyciu kary nieżywi. Spirytus, którym się opili, był metylowy.

Młyny Boże mielą powoli, ale miałko”.

W imię Prawdy! C. D. 184

10 lutego 2024 roku

W tym dniu ważne były dla mnie poniższe słowa z Liturgii słowa:

,,Nie samym chlebem żyje człowiek,
lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych”. Mt 4, 4b

11 lutego 2024 roku

W tym dniu ważne były dla mnie poniższe słowa z liturgii godzin:

,,Jesteś straszliwy i któż Ci się oprze,
gdy gniew Twój się obudzi?
Z nieba ogłosiłeś wyrok;
zamilkła strwożona ziemia,
Kiedy Bóg powstał, by dokonać sądu
i ocalić poniżonych tej ziemi.
Bo nawet gniew na ludzi
przyniesie Ci chwałę,
A ci, których gniew nie dotknie,
będą obchodzić Twe święto.
Składajcie i wypełniajcie śluby
wobec Boga naszego i Pana.
Niech wszyscy stojący dokoła
przyniosą dary Budzącemu grozę,
Panu, który poskramia pychę książąt
i jest postrachem władców ziemi”. Ps 76

W tym dniu przeczytałem ciekawe treści z żywotu św. Eufrazyny:

,,Za czasów Teodozyusza cesarza wschodniego, w Aleksandryi, mieście w Grecyi położonem, około roku Pańskiego 380, żył pewien pobożny chrześcijanin imieniem Pafnucy. Pojąwszy w małżeństwo podobnież zacną bardzo chrześcijankę, przez długi czas nie miał potomstwa. Świętobliwi ci małżonkowie, gorąco modląc się do Boga, aby ich dziatkami pocieszyć raczył, prosili o modlitwy na tęż intencyą wielkiej świątobliwości zakonnika, w ich okolicach mieszkającego. Po niejakim czasie, wysłuchał Pan Bóg ich prośby i dał im córkę, której na chrzcie świętym nadano imię Eufrozyny, co po grecku znaczy dobra radość. Wychowana bardzo bogobojnie, od lat najmłodszych dowodziła, iż uciechy i próżności świata tego za nic sobie miała, szczęścia szukając jedynie w Bogu, któremu pragnęła wyłącznie poświęcić się na służbę.

Mając lat dwanaście straciła matkę, a w ośmnastym roku życia, gdy o jej rękę prosił, zamożnością, rodem i urodą znakomity młodzieniec, ojciec dać mu ją przyobiecał. Lecz zdarzyło się, że gdy w owym czasie zwiedził z córką pewien żeński klasztor, tak ona rodzajem życia, jakby tu na ziemi anielskiego, jaki tam ujrzała, została ujętą, iż tem bardziej od tej chwili, obrzydziła sobie świat i jego marności. Wróciwszy do domu, z większą jeszcze gorącością ducha oddała się ćwiczeniom pobożnym. Bogate stroje swoje i wszelkie kosztowności rozdała ubogim, a sama najskromniejszych już tylko używając sukien, pod niemi ostrą włosiennicę nosiła. Do towarzystwa swojego przypuszczała tylko dziewice podobnież jak ona skromne i pobożne; z niemi przestając, chroniła się wszelkich światowych rozmów, wspólnie odprawiała różne nabożeństwa, i razem z temiż towarzyszkami oddawała się miłosiernym uczynkom.

Razu pewnego, jeden z kapłanów rozmawiając z Eufrozyną o rzeczach tyczących się jej duszy, dowiedział się od niej, iż czuła się ona, i to od lat najmłodszych powołaną do Zakonu, lecz pomimo tego nie śmiała dotąd prosić o to ojca, gdyż pewną była, iż zaręczywszy ją mimo jej woli, młodzieńcowi, którego na jej męża przeznaczona, zezwolenia jej swojego nie udzieli. Na to powiedział jej ten duchowny, że kto prawdziwie do wyłącznej służby Boga zostaje powołanym, ten za głosem tym iść powinien i pierwszeństwo dać woli Bożej, nad wolę rodziców samych, gdyż do tego stosują się słowa Pana Jezusa: ,,Kto ojca albo matkę więcej miłuje niźli Mnie, nie jest Mnie godzien” (Mt 10, 3). Uradowana Eufrozyna z upoważnienia jakie odebrała, aby spełnić wolę Bożą, wyraźniej jej objawioną, frasowała się tylko jak sobie poradzi, gdyż była pewną, że ojciec jej wstąpić do zakonu nie pozwoli, a jeśli to bez jego wiedzy uczyni, wyszuka ją w każdym klasztorze, i jakimkolwiekbądź sposobem wydobędzie ztamtąd. Wpadła więc na myśl nadzwyczaj szczególną, w ogólności dla nikogo niewłaściwą, lecz w niej w istocie przez Ducha Świętego natchioną. Postanowiła przebrać się po męzku, i jako młodzieniec wstąpić do klasztoru męzkiego, aby tym sposobem raz na zawsze ślad swój wszelki przed ojcem ukryć.

Jakoż niepoznana, pod imieniem Smaragda przyjęta została do klasztoru, i wypadkiem trafiła do tego właśnie, w którym mieszkał ów starzec zakonnik, który ją rodzicom u Boga był uprosił. Eufrozyna, od dnia wstąpienia swojego do zakonu, przyświecała braciom wzorem najwyższych cnót zakonnych. Lecz zły duch, widząc jak święta ta dusza coraz milszą stawał się Bogu, i coraz wyższy stopień w doskonałości czyniła, natarł na nią, wzniecając w jej sercu nadzwyczaj silną tęsknotę za rodzinnym domem, a szczególniej za ojcem, którego nadzwyczaj kochała. A nawet chwilami chciał w niej rozbudzić żal za owym narzeczonym, które na świecie porzuciła, i niewiele dawniej go znając, który był dla niej przedtem zupełnie obojętnym, a z którym pożycie, teraz w uroczem przedstawiało się jej świetle. Wszakże wsparta łaską Boską, Eufrozyna mężnie tę próbę przebyła, a jak to zwykle się zdarza, gdy kto takowe pokusy od razu zwalcza, już odtąd ich wcale nie doznawała: owszem w służbie swojej Panu Bogu, opływała w coraz większe pociechy niebieskie, i odbierała coraz wyższe dary na modlitwie.

Po kilku latach pobytu w klasztorze, gdzie wszyscy podziwiali jej świętość, przełożony z natchnienia Bożego przeznaczył ją do rodzaju życia jeszcze więcej odosobnionego. Z wielkiem zadowoleniem Eufrozyny, zamknięto ją w osobnej zupełnie celi, jakby oddzielnej pustelni, z której ani na krok nie wychodziła, oddając się tam ćwiczeniom najwyższej bogomyślności.

Gdy tak ta dziewica, przez ludzi na świętego pustelnika miana, już tu na ziemi niebieski żywot wiodła, ojciec jej Pafnucy, który na próżno przez długie lata szukał córki po wszystkich klasztorach żeńskich, już się nareszcie pożegnał był z nadzieją spotkania jej kiedy na tym świecie. Lecz razu pewnego, czując w sercu swojem żywszy niż zwykle żal po niej, chodząc z klasztoru do klasztoru, aby w rozmowach z zakonnikami zaczerpnąć pociechy, przybył właśnie do tego, gdzie córka jego pod imieniem Smaragda, ów żywot swój święty pędziła. Lubo do niej nikogo nie przypuszczano, z litości jednak nad starcem bardzo strapionym, zaprowadzono go do jej celi, wnosząc iż tak święty zakonnik, jakim był Smaragd, najskuteczniej tę zbolałą duszę pocieszyć potrafi. Przybywszy do pustelni Eufrozyny, nie poznał jej Pafnucy, lecz ona od razu go poznała; a mężnie zadając gwałt uczuciom, któreby ją wydać mogły, z taką miłością i troskliwością zajęła się duszą swojego ojca, iż go zupełnie uspokoiła, pocieszyła i przywiodła do tego iż już nie żałował, że córka jego, Panu Bogu się poświęciwszy, żyje gdzieś szczęśliwa, a jeszcze szczęśliwsza będzie na wieki.

Ten rodzaj życia swojego wiodła Eufrozyna święta całe lat trzydzieści ośm, nie widując się z nikim prócz z ojcem, który zawsze nie wiedząc, że z córką rozmawia, za każdą razą odchodził od niej pełen świętej pociechy, i coraz lepiej miłujący Boga. Aż dnia pewnego, Święta mając sobie objawionem blizki już swój koniec, gdy w tejże porze przybył do niej Pafnucy, zatrzymała go w klasztorze przez całe trzy dni. Kiedy te upłynęły, przywołała go do siebie, i tak do niego przemówiła: – ,,Byłeś od dawna świadkiem szczęścia, jakiego tu doznaję: za chwilę czeka mnie jeszcze większe, bo pójdę do Nieba. Przywołałam cię tu dlatego, abym i tobie wielką sprawiła pociechę, gdy w tym zakonniku, którego podziwiasz szczęście, poznasz twoję córkę. Ja to bowiem nią jestem w istocie, a przywdziałam szaty męskie, abym przeszkody tej, jaką mi miłość twoja ojcowska stawić mogła, tem bezpieczniej uszła. Teraz zaś na to cię tu Pan Bóg przyprowadził, abyś ciało które z ciebie wzięłam, w ziemi pogrzebał.” I to mówiąc padła i ducha Bogu oddała. Ojciec rzucił się do niej, a gdy nadeszli inni zakonnicy, i dowiedziawszy się o wszystkiem pocieszać go chcieli, tak się do nich odezwał: – ,,Zaprawdę, nie wiem, czy śmierć tę mam opłakiwać, czy z niej się radować? Uczucie wrodzone nakłania do płaczu, boć córkę moję grzebać będę, ale myśl jaką ona w tej chwili w Niebie zapłatę odbiera, smutku zakazuje. Proszę więc tylko Boga, niech mi da dziecko moje rychło w Niebie oglądać”. I to wyrzekłszy, już z klasztoru nie wyszedł: został zakonnikiem, tęż celkę po córce swojej zajął, pozostałą po niej ubogą rohożę na jedyne posłanie sobie obrał, i dziesięć lat tam przeżywszy w wielkiej świętobliwości, poszedł do niej do Nieba, jak tego gorąco pragnął.

POŻYTEK DUCHOWY
Postępek świętej Eufrozyny, która przebrawszy się w męskie suknie płeć swoję zataiła, lubo w ogólności naganny, nie poczytał jej Pan Bóg za złe, gdyż go ona użyła jedynie w celu pójścia za swojem powołaniem. Uczmy się z tego, jak dalece w podobnym razie dziecko każde powinno przekładać wolę Bożą nad wolę rodziców: a z drugiej strony poznajmy, jak ciężko zawiniają rodzice, gdy opierając się woli Bożej, powołującej do wyłącznej służby swojej ich dzieci, zmuszają je przez to do ostatecznych jakich kroków, aby powołania swego nie chybiły”.

W imię Prawdy! C. D. 183

9 lutego 2024 roku

W tym dniu ważne były dla mnie poniższe treści z Liturgii słowa i liturgii godzin:

,,Otwórz, Panie, nasze serca,
abyśmy uważnie słuchali słów Syna Twojego”. Por. Dz 16, 14b

,,Nasz Pan, Jezus Chrystus, przychodząc na świat jako prawdziwy człowiek, nigdy nie przestał być prawdziwym Bogiem. Sobą samym zapoczątkował nowe stworzenie, a w swym narodzeniu dał człowiekowi duchowe oparcie. Jakiż umysł zdolny byłby zrozumieć to misterium i jakiż język potrafiłby godnie opowiedzieć tę łaskę? Oto nieprawość odnajduje dawną niewinność, starość wraca do młodzieńczości, nieznajomi dostępują usynowienia, cudzoziemcy otrzymują dziedzictwo.
Zbudź się, o człowieku, i poznaj swą godność! Wspomnij, iż zostałeś stworzony na obraz Boga. I choć w Adamie obraz ten uległ skażeniu, w Chrystusie jednak został odnowiony. Z tego, co cielesne, korzystaj we właściwy sposób, tak jak korzystasz z ziemi, morza, nieba, powietrza, źródeł i rzek. Za wszystko, co godne podziwu i piękne, sław i wielbij Stworzyciela.
Zmysłem wzroku obejmuj naturalne światło, ale też z całą gorącością ducha przyjmij to Światło, „które oświeca każdego człowieka, gdy na ten świat przychodzi”. O Nim to mówił Prorok: „Spójrzcie na Niego, a rozpromienicie się radością i oblicza wasze nie doznają wstydu”. Jeśli bowiem istotnie jesteśmy świątynią Bożą i Duch Boga mieszka w nas, zatem to, co się mieści w duszy każdego z wierzących, jest daleko ważniejsze niż to, co podziwiamy na niebie.
Ukochani, nie chcemy wam nakazywać albo zalecać, abyście gardzili dziełami Boga; nie chcemy, abyście sądzili, iż cokolwiek z tych dóbr, które dobry Bóg stworzył, przeszkadza w czymkolwiek waszej wierze. Chcemy natomiast, abyście każdym rodzajem stworzenia, każdym pięknem tego świata posługiwali się rozumnie i z umiarem. „To bowiem, co widzialne – powiada Apostoł – przemija; to zaś, co niewidzialne, trwa na wieki”.
Skoro więc rodzimy się do teraźniejszości, a potem odradzamy do przyszłości, nie przywiązujmy się zatem do dóbr doczesnych, ale podążajmy ku wiecznym. Myślmy o tym, co Boża łaska dała naszej naturze, abyśmy z bliska mogli oglądać przedmiot naszej nadziei. Posłuchajmy słów Apostoła: „Umarliście bowiem i wasze życie ukryte jest z Chrystusem w Bogu. Gdy się ukaże Chrystus, nasze życie, wtedy i wy ukażecie się w chwale razem z Tym”, który z Ojcem i Duchem Świętym żyje i króluje przez wszystkie wieki wieków. Amen”. św. Leon Wielki

W tym dniu przeczytałem ciekawe treści w książce pt. ,,Gwiazda przewodnia czasów ostatecznych. Mistyka objawień Matki Bożej w Fatimie. Część II”:

,,Wizja piekła była bez wątpienia jednym z najważniejszych doświadczeń w życiu duchowym Hiacynty. Jej przykład, jakże odległy od tego, co stara się nam wmówić ideologia modernizmu, traktując realność piekła i potępienia jako koncepty zbyt trudne do pojęcia przez małe dzieci, pokazuje nam, że nawet bardzo młodzi ludzie są zdolni do konfrontacji z twardą rzeczywistością. Kierując się prostą i niewinną intuicją, Hiacynta natychmiast pojęła, że te okrutne tortury w morzu ognia są niczym innym jak konsekwencją grzechów, które widziała na świecie. Realność piekła wzbudziła w niej nie tylko ogromną wielkoduszność, miłość oraz zrozumienie ludzkiej nikczemności, ale i Bożego miłosierdzia, które dało ludziom Niepokalane Serce Maryi, by wybawić biednych grzeszników od potępienia.

Życie i duchowe doświadczenia Franciszka i Hiacynty są kompletnych katechizmem, jeśli chodzi o zrozumienie tego, na czym polega tajemnica ludzkiej nieprawości. Franciszek otrzymał łaskę zrozumienia, czym dla Boga jest grzech natomiast Hiacynta uświadomiła sobie to, jak wielki jest jego zasięg: grzech niszczy duszę, tak cudownie stworzoną przez Boga i nie mniej cudownie odnowioną przez Chrystusa. Grzech zaprzecza wszystkiemu, co prawdziwe, dobre i piękne w sercu człowieka, Nade wszystko oznacza jednak śmierć, bo niszczy źródło życia i bytu. Najbardziej dramatycznym i wiecznym wyrazem, a jednocześnie konsekwencją grzechu jest samo piekło. To ostateczna i nigdy niekończąca się udręka duszy w oceanie ognia, tortura zaparcia się i wyrzeczenia się Boga, które są właśnie istotą grzechu. Zamiast piękna jest wieczna brzydota, zamiast miłości – wieczna nienawiść, zamiast zjednoczenia – wieczne oddzielenie, zamiast szczęścia – wieczna rozpacz, zamiast pokoju – wieczna męczarnia sumienia, zamiast wiecznej przyjaźni w niebie – wieczne tortury zadawane przez diabły i innych potępionych. Każdy szczegół wizji piekła z 13 lipca 1917 r. ukazuje inny aspekt tej okropnej rzeczywistości: ogień dręczący dusze od wewnątrz i od zewnątrz jest straszliwą karą za systematyczne i umyślnie niszczenie piękna tego duchowego sanktuarium, które Bóg nam dał jako wyjątkowy dar swej miłości.

Wieczna otchłań potępienia pomaga nam zrozumieć katastrofę, jaką jest grzech. Hiacynta jest dla nas wszystkich żywym przypomnieniem tego, o czym nie możemy nigdy zapomnieć: grzech prowadzi tak wielu, tak wielu ludzi do piekła! Nikt nie pragnie unieszczęśliwić się na zawsze, nikt nie chce przez całą wieczność płonąć w piekle, dlatego nie wolno nam grzeszyć! Grzech jest jedynym złem, ponieważ prowadzi do wiecznego potępienia”.

10 lutego 2024 roku

W tym dniu ważne były dla mnie poniższe słowa z Liturgii słowa:

,,Nie samym chlebem żyje człowiek,
lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych”. Mt 4, 4b