W imię Prawdy! C. D. 228

25 marca 2024 roku ciąg dalszy

W tym dniu przeczytałem mocne słowa autorstwa pana Budzyńskiego w książce pt. ,,Oficer”:

,,Miejsce, w którym się ocknąłem było ciasne i podłużne, w sam raz na dorosłego mężczyznę, ale nie pozostawiające jakiejkolwiek swobody. Właściwie mogłem poruszać tylko głową i w bardzo ograniczonym stopniu rękami. Po jakimś czasie zorientowałem się, że najprawdopodobniej jest to trumna i dopiero wtedy wszystko zrozumiałem. I choć od tego wydarzenia minęło osiem lat, wciąż jeszcze mam problem, by opisać to, co wtedy czułem. Totalny atak paraliżującej paniki, przerażenie tak wielki, że nieporównywalne z niczym, czego dotąd doświadczyłem, bezdenna rozpacz i dziecięca wręcz bezradność połączona z absolutnym przekonaniem, że to ostatnie minuty życia i nie ma absolutnie żadnej nadziei na ratunek – wszystko to razem wzięte wprowadziło mnie w stan, w jakim nie znalazłem się nigdy wcześniej ani nigdy później. Byłem na poły w stanie nieważkości, na poły lewitacji, w stanie w którym człowiek z trudem odróżnia, co jest jawą, a co snem. Po pewnym czasie – choć to słowo nie jest tu do końca odpowiednie, bo są takie sytuacje, gdy całkowicie zatraca się poczucie czasu i to właśnie była jedna z takich sytuacji – wyrwałem się z letargu i powróciła mi świadomość, a wraz z nią panika.

Zacząłem krzyczeć, ile tylko miałem sił, choć przecież gdybym myślał logicznie, powinienem rozumieć, że ludzie – czy aby na pewno byli to ludzie? – którzy zaplanowali i zrealizowali coś takiego, z pewnością zadbali także o to, by nikt nie mógł mnie usłyszeć. W przeciwnym razie nie żałowaliby mi knebla – w tym akurat zakresie nie posądzałem ich o oszczędność. Tak więc krzyczałem tak długo, aż głos uwiązł mi w gardle i zaniemówiłem.

Ile to mogło trwać – pół godziny, godzinę? – nie mam zielonego pojęcia, bo czas, przynajmniej dla mnie, stanął w miejscu. A potem zobojętniałem na wszystko. Po panice, przerażeniu i desperacji przyszedł czas na zapadnięcie się w sobie. Ponownie znalazłem się na granicy jawy i snu, w innej jednak rzeczywistości niż wcześniej. Chyba traciłem przytomność, ale zachowywałem resztki świadomości. I naraz całe życie stanęło mi przed oczami, niczym widzowi, który ogląda kronikę wydarzeń. Widziałem obrazy z życia moich bliskich i ze swojego, widziałem ludzi, których skrzywdziłem, i którzy mnie skrzywdzili, widziałem swoje sukcesy i swoje porażki i czułem, że wszystko to zostało gdzieś zapisane, że każdy najdrobniejszy element mojego życia, każdy człowiek, a nawet wypowiedziane słowo, miało jakieś znaczenie, dla mnie lub dla innych ludzi i nic nie jest zapomniane. Czy tak wygląda śmierć? Nie wiem, ale od tamtej pory wiem, że śmierć to najważniejszy moment życia. I że tak naprawdę dopiero w takiej perspektywie człowiek odróżnia to, co ważne od tego, co nieistotne, to, co znaczące, od tego, co bez znaczenia, to, co jest dobre, od tego, co złe. Dopiero w takiej perspektywie pojawiają się pytania o prawdziwe wartości i ulegają weryfikacji stare kryteria postępowania. Przed śmiercią dochodzi do odarcia ze złudzeń, następuje proces odkłamania, który polega na tym, że odrzucone zostają falsyfikaty wartości i człowiek staje wobec siebie w prawdzie. Dokonuje się to nie bez trudu, w bólu i strachu, a ten ból i ten strach w moim przypadku był nieporównywalny z niczym, czego dotąd doświadczyłem.
Zapadłem się w sobie po raz kolejny i zrezygnowany czekałem już tylko na śmierć.
I wtedy, nagle coś usłyszałem. Jakby uderzenie. Wydawało mi się, że to omamy i że najpewniej się przesłyszałem. Ale po chwili znów usłyszałem odgłos uderzenia. A potem kolejny. Teraz już nie mogło mi się nic wydawać. Potem kilkanaście następujących po sobie kolejnych uderzeń – i cisza. Nasłuchiwałem bojąc się poruszyć i zastanawiając się, kto może stać na zewnątrz. Wiedziałem jednak, że kto by to jednak nie był, z pewnością nie przywita mnie kwiatami. Nie spieszyło mi się zbytnio, by to sprawdzać.
Nie wiem, ile tak trwałem, w absolutnej ciszy i bezruchu, ale dla mnie trwało to całą wieczność. Odczekałem jeszcze dłuższą chwilę, po czym ostrożnie, cicho jak kot poruszyłem się z największym wysiłkiem podważając wieko trumny. Szarpnąłem raz, potem drugi i – znalazłem się na zewnątrz. Uderzyła mnie fala zimnego powietrza, którym się zachłysnąłem. Byłem słaby jak dziecko i nie mogłem wstać na nogi – ale jednak z największym wysiłkiem, powoli wstałem. Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że świta. A potem rozejrzałem się dookoła. Znalazłem się w dole, głębokim na dobre półtora metra, ukrytym w leśnym zagajniku.

Znajdowałem się w takim stanie, że opuszczenie tego grobu – bo tym w istocie był ów przybytek – zajęło mi kilkanaście minut. Nie wiedziałem, czym było odkopanie mnie i w ogóle cała ta sytuacja – makabrycznym ostrzeżeniem czy próbą morderstwa zakończoną gestem litości któregoś z dawnych kolegów? – ale tak naprawdę nie chciałem tego wiedzieć. Chciałem tylko jednego – oddalić się jak najszybciej i jak najdalej z miejsca, w którym pochowano mnie za życia. Nie pamiętam już, jak długo przedzierałem się przez chaszcze i nie pamiętam nawet dokładnie, jak dotarłem do domu, ale pamiętam, co wtedy czułem – że właśnie dostałem nowe życie i bez względu na to, co przyniesie los, nie zmarnuję go. Będę po prostu dobrym człowiekiem i nigdy już nie przejdę obojętnie obok ludzkiej krzywdy…”

W tym dniu przeczytałem ciekawe treści autorstwa jednego z kapłanów w książce pt. ,,Ksiądz, historia zawierzenia silniejszego niż nienawiść i śmierć”.

,,Niech mnie pan dobrze posłucha. Wierzę, że jest pan na najważniejszej ścieżce ze wszystkich ludzkich dróg: to ścieżka prawdy. Niełatwo ją odnaleźć i już samo na niej przebywanie jest przywilejem – bo to droga, którą pokonujemy, zmienia człowieka, nie – osiągnięty cel. Ale jeszcze trudniej niż tę ścieżkę odnaleźć, jest na niej wytrwać. Bo jedno mogę panu obiecać na pewno: znajdzie pan na tej drodze wszystkie przeszkody, jakie tylko zdoła wymyślić piekło, od zdrady przyjaciół po fałszywe oskarżenia i poniżenie, aż po śmierć. A jednak mimo wszystko warto wytrwać na tej drodze, bo niewiele rzeczy na tym świecie jest ważnych tak, jak to. Będę się modlił, by się panu udało. I to właśnie chciałem powiedzieć. Bez względu na wszystko niech się pan trzyma prawdy, a wszystko inne stanie się proste”.

W tym dniu przeczytałem ciekawe treści autorstwa Wojciecha Sumlińskiego w książce pt. ,,Ksiądz, historia zawierzenia silniejszego niż nienawiść i śmierć”.

,,Co takiego robił i mówił (…), że aż doprowadził księdza Popiełuszkę do takiej rozpaczy i skrajnego załamania? Sądząc, że ten ostatni jest karierowiczem, (…) nie szczędził mu reprymendy i cierpkich słów, począwszy od systematycznej krytyki homilii księdza, po groźby, że wyśle go na wieś bez prawa głoszenia kazań. To nie kto inny, jak właśnie (…) zadbał o to, by ksiądz Jerzy nie spotkał się z Janem Pawłem II podczas jego wizyty w Polsce w 1983 roku, na czym zależało i księdzu Jerzemu, i Ojcu Świętemu. To nie kto inny, jak (…) wydał zakaz siostrom loretankom z warszawskiego Rembertowa nie tylko uczestniczenia we Mszach Świętych za Ojczyznę odprawianych przez księdza Jerzego, ale także goszczenia u siebie kapelana ,,Solidarności” – obydwa te zakazy siostry loretanki ostentacyjnie łamały. (…) A to tylko przykłady, bo podobnie przykre sytuacje ze strony prymasa w odniesieniu do księdza Jerzego w tamtym czasie powtarzały się systematycznie i stanowiły jednolity ciąg zachowań.
Na tym polegała potworność tego systemu zła: zanim ,,figuranta” zabito, wcześniej skazywano go na utratę twarzy, banicję i samotność”.